piątek, 20 września 2013

~17~

Z perspektywy Eve

Siedziałam obok Niall'a na posterunku policji. Po chwili z gabinetu wyszli Michelle, Louis i
rodzice Cloe. Mieli dziwne miny. Dziewczyna podeszła do mnie i chwyciła mnie za rękę.
   -Co mówili? - spytał Niall. Michelle odwróciła wzrok. Spojrzałam na rodziców Cloe. Oboje mieli łzy w oczach. Powiedzieli coś cicho do mojej przyjaciółki i odeszli. Patrzyłam jeszcze przez chwilę za nimi. Później przeniosłam wzrok na Louis'a. Jego twarz była bez wyrazu tak, jak zawsze. Zaczynałam bać się, że coś stało się Cloe i Liam'owi. Nie przeżyłabym tego.
   -Twierdzą, że ten wypadek nie jest przypadkowy... – westchnął w końcu Lou.
   -Czyli...? - dopytywał Niall.
   -Wygląda na to, że ktoś uderzył w nich z zamierzeniem... - wtrąciła Chelly, zanim Lou zdążył cokolwiek powiedzieć. Dziewczyna spojrzała prosto w oczy przerażonego Niall'a. - Zostali zamordowani.


Uwielbiałam tańczyć i wygłupiać się na parkiecie, na którym przeważnie było dużo ludzi, więc i tak nikt nie zauważyłby tego co robię. Odchyliłam głowę w tył i zaczęłam kręcić się wokół własnej osi, śmiejąc się przy tym. Zawsze tak robiłam, gdy byłam szczęśliwa lub chciałam o czymś zapomnieć. Lubiłam ten stan niepewności, który towarzyszył przy wirowaniu świata jak już się zatrzymałam.
   -Co ty robisz? - usłyszałam pytanie i poczułam dotyk rąk które spoczęły na moich biodrach.
   -Myślisz, że Cloe była ze mnie dumna? - zapytałam Niall'a, odwracając się w jego
stronę i opierając moje czoło o jego.
   -Nie psujmy sobie wieczoru – odpowiedział, głaszcząc mój policzek kciukiem.

   -Oni byli piękni... - stwierdziłam, a po chwili pocałowałam chłopaka w skroń. - Byli piękną parą. Kocham ich.
   -Ja też ich kochałem, Ev – odpowiedział, przytulając się do mnie i zaczynając się kołysać w rytm muzyki.
   -Nie Niall, ja ich dalej kocham - szepnęłam na tyle głośno, by mógł usłyszeć.
   -Przecież ich już nie ma! Eve, musisz w końcu przyznać przed samą sobą, że oni nie żyją!!! - zaczął krzyczeć, potrząsając mną. - Ani Liam ani Cloe już nie wrócą!

Patrzyłam na niego przez dłuższą chwilę lekko przerażonym wzrokiem, jednak uśmiechnęłam się blado i powiedziałam:
   -Przecież oni nadal żyją.
Horan tylko zrobił krok do przodu tak, by jego twarz znalazła się przy moim uchu.
   -Czasem naprawdę mi ciebie żal, Hutson - powiedział i odwrócił się wychodząc z klubu. Długo nie myśląc, zrobiłam to samo.
Gdy stałam już na jednej z wielu ulic Nowego Jorku, postanowiłam nie iść w stronę drogi, która prowadziła do mojego domu. Bez namysłu ruszyłam w stronę jednej z najbezpieczniejszych dzielnic w tym mieście. Nie byłam w tamtej okolicy od dwóch tygodni.

Tęskniłam za tamtym domem, za tamtą atmosferą. Tam zawsze czułam się jakbym była w moim starym miejscu zamieszkania, tam zawsze chociaż mentalnie mogłam przenieść się do Londynu, tam mogłam przypomnieć sobie jak wyglądał mój tata, jak wyglądało moje dzieciństwo, które w krótkim czasie się skończyło. Uwielbiałam nadopiekuńczość pani Farenhall i jej męża, zawsze śmieszyły mnie małe bliźniaki krzątające się pod nogami. Zawsze czekałam na piątkowe obiady odbywające się u Cloe.
Rozmyślałabym pewnie jeszcze długo, gdyby ktoś nie szturchnął mnie ramieniem.
   -Przepraszam - powiedziałam odruchowo, nie zwracając uwagi na przechodnia.
   -Nic się nie stało - odpowiedział, a ja ruszyłam dalej. Jednak samotność nie była mi dana na długo. - Gdzie idziesz? -zapytał nieznajomy, idąc obok mnie.
   -Przed siebie – odpowiedziałam, naciągając kaptur na głowę - Sama - dodałam trochę ostrzej, nie patrząc na mojego ,,towarzysza''.
Przez około pięć minut szliśmy w ciszy. Głęboko miałam wielką nadzieję, że chłopak się w końcu odczepi. Jednak się pomyliłam.
Gdy mijaliśmy kolejny zaułek, obcy nagle chwycił mnie za rękę, mocno ciągnąc w stronę ciemnej uliczki. Zostałam popchnięta tak mocno, że z hukiem upadłam na kontener ze śmieciami. Poczułam kujący ból w żebrach. Byłam tak zdezorientowana i pijana, że jedyne co byłam w stanie zrobić, to stać w miejscu.
Zakapturzona postać, która wcześniej szła za mną, teraz podeszła do mnie szybkim krokiem. Cofnęłam się odruchowo, bez sensu jednak, bo na plecach poczułam chłód muru, do którego właśnie zostałam przyparta. Nie byłam w stanie nawet krzyczeć.
Promile w mojej krwi i przerażenie skutecznie zablokowały mi gardło.
Zimne dłonie zacisnęły się na mojej szyi z mocą imadła. Moje gardło zaczęło rzęzić w desperackim poszukiwaniu nagle odebranego powietrza.
Normalnie nie byłabym w stanie nawet racjonalnie myśleć, ale w tym wypadku instynkt samozachowawczy przejął inicjatywę. Zaczęłam szarpać się niemiłosiernie, mając nadzieję, że zdołam ucie dłoniom, które zdawały się być w stanie zmiażdżyć moje gardło. Chwyciłam za ręce napastnika, ale moje własne dłonie w porównaniu do jego były takie... kruche. Bezbronne.
Ręce zacieśniały swój uścisk. Powoli zaczynałam tracić siły. Nie dawałam rady już się szarpać. Zrobiło mi się słabo. Zamglone oczy widziały już tylko jedną rzecz: na przedramieniu chłopak wytatuowane miał węża, który w śmiertelnym ucisku miażdżył czaszkę. Mój upity, a zarazem powoli pozbawiony już tlenu umysł uroił sobie, że wąż śmieje mi się prosto w twarz. Śmieje się z mojej nieudolności, z tego jaka jestem słaba i bezbronna. Jednak nie spodziewałam się tego, co miałam właśnie usłyszeć:
   -O ciebie... - wyszeptał ochrypły głos. - Od początku chodziło o ciebie...
Palce zacisnęły się jeszcze mocniej na moim gardle o ile to w ogóle było możliwe.
,,To koniec” - pomyślałam.
Jednak w tej samej chwili naszych uszu dobiegł krzyk. W jednej chwili nieznajomy puścił mnie i ile sił w nogach popędził przed siebie.
Upadłam, jakby do tej pory trzymał mnie tylko uścisk na szyi.
Płuca boleśnie przypomniały o swoim istnieniu, kiedy dotarł do nich tlen. Ból był chyba jeszcze gorszy, niż przedtem. Gdyby ktoś określiłby mój oddech jako spazmatyczny, byłoby to niedomówienie. Ja rzęziłam i wyłam jak parowóz. Moje gardło płonęło. Zwijałam się z bólu na ziemi. Zaledwie chwilę później nade mną pojawił się jakiś cień. Odsunęłam się odruchowo, jednak nic się nie stało. Postać mówiła coś do mnie, ale dość długo trwało zanim krew, szumiąca w uszach ucichła na tyle, abym mogła usłyszeć słowa.
   -Halo? Wszystko okay? Słyszysz mnie? - głos należał do mężczyzny. Ukucnął przede mną i wyciągnął w moją stronę rękę, którą niepewnie ujęłam.
Uświadomiłam sobie właśnie, że krzyk, który jeszcze zaledwie chwilę temu słyszałam, musiał wydobyć się właśnie z ust tego mężczyzny.
Pokiwałam głową, potwierdzając, że słyszę, co do mnie mówi.
   -Czy wszystko okay? Coś cię boli?
Miałam ochotę powiedzieć, że boli mnie każda komórka mojego ciała, ale zamiast tego pokiwałam tylko przecząco głową i wzięłam głęboki oddech, chcąc wypróbować czy tlen w płucach dalej pali je żywcem. Już było trochę lepiej.
   -Jak się nazywasz? - spytał, pomagając mi stanąć o własnych siłach.
   -Eve – wychrypiałam.
   -Odwiozę cię do domu, Eve.
   -Dziękuję – to było jedyne, co mogłam mu tak właściwie w tym momencie powiedzieć. Kiedy siedziałam już w jego wozie, zorientowałam się dopiero, że w tym całym szoku podałam mu adres Michelle. Spojrzałam tępo za okno auta. Dopiero teraz chyba to, co się stało zaczęło do mnie docierać.
Łzy pociekły mi po policzkach.
   -Na pewno czujesz się dobrze? - spytał chłopak, którego rysy były ledwie dostrzegalne w nikłym świetle reflektorów samochodu. Był wysoki i dobrze zbudowany. Miał krótkie, brązowe włosy, starannie wygolone po bokach. W odpowiedzi na jego pytanie pokiwałam jedynie głową.
   -Nieźle się wystraszyłem, kiedy zobaczyłem co się dzieje... Znałaś tego gościa?
   -Nie. To znaczy... tak sądzę.
   -Tak właściwie, to nazywam się James – powiedział cicho, jakby przypominając sobie o tym.
   -A więc dziękuję ci, James.
   -Nie ma za co... - mruknął, chyba trochę zawstydzony.
Nim się obejrzałam, już dojeżdżaliśmy do domu Michelle. Chwyciłam za klamkę drzwi auta, kiedy zobaczyłam, że chłopak robi to samo.
   -Muszę upewnić się, że jesteś bezpieczna – wyjaśnił.
Podeszliśmy pod drzwi. Słyszałam jakieś głosy, ale były na tyle przytłumione, że nic nie szło zrozumieć. Otworzyła nam Michelle, ubrana w obdarte jeansy i koszulę. Zmarszczyła brwi w zdziwieniu.
   -Ja tylko chciałem ją bezpiecznie odstawić – wytłumaczył James i obrócił się na pięcie. Zdążyłam jednak chwycić go za ramię. Łzy nadal płynęły mi z oczu.
   -Dziękuję – szepnęłam. Kiwnął głową z uśmiechem i zniknął w aucie, które już za chwilę pędziło za rogiem ulicy.
Przyjaciółka wpuściła mnie do środka.
   -Mój Boże, co ci się stało?! - krzyknęła, kiedy światło lampy w korytarzy ukazało moje łzy i ślady na szyi. Dziewczyna przytuliła mnie mocno tak, jakby chciała upewnić się, że nikt mnie już nie zabierze z jej ramion. Odsunęła się ode mnie i spojrzała jeszcze raz na szyję. Miałam nadzieję, że nie prezentowało się to tak, jak bręgi wisielca. Usłyszałam jakiś rumor na schodach. Spojrzałam w tamtą stronę, ale nikogo tam nie było. Moja głowa już zaczynała mi płatać figle. Miałam trudności z przypomnieniem sobie jakiegokolwiek szczegółu z całego zdarzenia.
   -Ten chłopak...
   -Co się stało? Zrobił ci coś? Jesteś cała? - zaczęła panikować.
   -Nic mi nie zrobił – odparłam, uspokajająco – Gdyby nie on, mielibyście pewnie kolejny pogrzeb... - westchnęłam. Dookoła mnie zaczęły zbierać się cienie, ale jak na razie starałam się po prostu nie zwracać na nie uwagi. Bo to właśnie jest ostatnio mój sposób na przetrwanie. Ignorować to, co sprawia problemy.






Na początku chciałam przeprosić za to, że dość długo rozdział nie był dodany, ale szkoła jednak zabiera nam wiele czasu ;/ No i za to, że jest krótki (bynajmniej w porównaniu do poprzednich), ale postaramy się to nadrobić w następnym, jeśli chcecie :) No i trochę mało zdjęć tutaj wyszło ;/ Ale poprawimy się, obiecujemy :)
Jak zwykle zapraszamy do komentowania i zadawania pytań bohaterom.
Jeśli macie ochotę, możecie także zajrzeć na nasze ask'i :)
Rozdział dedykowany mojemu koszykarzowi Nadii ♥
Jednak podziękować chciałam Wam wszystkim za to, że jesteście i czytacie :)
Przepraszam za błędy, wybaczcie - jest już dość późno i ledwie patrzę na oczy.
A więc pozdrawiam i do następnego 'napisania' ♥
W imieniu swoim i Ev
Chelly

wtorek, 3 września 2013

~16~

Z perspektywy Louis'a

Chyba wszyscy myśleliśmy, że to jeden wielki koszmar. Że to tylko głupi sen, z którego zaraz ktoś nas obudzi. Uczucie zagubienia towarzyszyło chyba każdemu z nas – nikt nie potrafił odnaleźć się w tej sytuacji.
Każdy cicho marzył, żeby to wszystko okazało się snem. Chorym snem. Tylko snem. Świadomość, że to wszystko stało się naprawdę z trudem dobijała się do naszych umysłów.
Aż do teraz.
Bynajmniej ja w tym momencie zrozumiałem, że nikt mnie nie obudzi. To wszystko stało się naprawdę. Tak, to trumna stoi przed
nami. Trumna naszej przyjaciółki.
Wszyscy zebrani wiedzą, że nie tak powinno skończyć się jej życie.
A w każdym razie nie teraz.
Bliźnięta powinny nieść obrączki na jej ślubie, nie wieniec na jej pogrzebie.
To, co spotkało naszych przyjaciół, to nie sen, ale realna katastrofa.
Wszyscy stali w kaplicy w oczekiwaniu na kapłana. Była nawet delegacja ze szkoły.
Pogrzeb Clementyne był pierwszy, po południu mieliśmy lecieć do Los Angeles na pochówek Liam'a. To naprawdę przykre, że ich rozdzielili, ale rozumiałem rodziców Payne'a. Chcieli mieć go przy sobie. Trochę za późno...
Moje ponure myśli przerwało skrzypienie otwierających się drzwi. Obejrzałem się za siebie. Pierwsza weszła Michelle – blada jak kreda, w czarnej sukni i z podkrążonymi oczyma. Zaraz za nią do kaplicy wszedł Zayn. Oboje usiedli obok Eve i Niall'a – dokładnie w ławce przede mną.
   -Gdzieś ty był? - syknął Niall do ucha Malik'a. Ten tylko westchnął i pokręcił przecząco głową. Eve złapała Horan'a za rękę, aby ten nie zrobił niczego głupiego.
Po chwili do kaplicy wszedł kapłan, a wszyscy wstali.


   -Uwielbiała fotografować, o czym wszyscy z nas wiedzą – powiedziała, patrząc tępym wzrokiem przed siebie. - Spytałam jej kiedyś, dlaczego. Odpowiedziała mi, że na zdjęciach zatrzymany jest czas. Że możemy wracać do danej chwili, kiedy patrzymy na fotografię. Że zachowane jest na niej życie. - kobieta o kasztanowych włosach, siedząca w pierwszym rzędzie ukryła twarz w dłoniach. To chyba była mama Cloe. - My także zachowamy jej życie, nawet bez fotografii. W naszych sercach, myślach, w naszym własnym życiu. Nie możemy o niej zapomnieć i nigdy tego nie zrobimy. Jesteśmy jej to winni. Zasługuje na to.
Na sali zapanowała chwila zimnej jak lód ciszy. Michelle podniosła
wzrok, po czym zeszła z podestu. Po chwili już siedziała w ławce przede mną, jeszcze bledsza niż przedtem, o ile to w ogóle było możliwe. Przez chwilę zdawało mi się, że zachwiała się na krześle, jakby zaraz miała się przewrócić, jednak nic się nie stało. To była ostatnia przemowa.
Kiedy wyszliśmy, chwyciłem ją za ramię.
   -Dobrze się czujesz? - spytałem.
   -Nie – odparła. - Ale kto z nich czuje się dobrze? - omiotła wzrokiem resztę ludzi, którzy właśnie rozchodzili się w swoje strony. Musiałem przyznać jej rację. Nikt dzisiaj nie czuł się najlepiej.


Rodzice Cloe zaprosili nas na obiad. Bardzo mnie to zdziwiło. Myślałem, że będą chcieli odizolować się na jakiś czas od ludzi, ale przeliczyłem się jednak.
Nikt nie skomentował tego, że jak spod ziemi wyrósł Malik.
Nikt także nie pytał go już potem, gdzie się podziewał.
Nikt nie miał na to ochoty. Nie dzisiaj.
Oparłem się o framugę drzwi salonu, w którym właśnie siedziały Chelly i mama Clementyne. Pani Farenhall pokazywała szatynce jakieś zdjęcia. Lekko przy tym uśmiechała. Westchnąłem i
przeszedłem do jadalni, gdzie Eve i Niall bawili się z dziećmi. Harry i Zayn natomiast rozmawiali cicho na kanapie. Dosiadłem się do nich.
   -Ponoć rano dzwoniła policja. Chcą porozmawiać z rodzicami Clementyne – powiedział Harry, kiedy na chwilę zapadła dość krępująca cisza. - Ciekawe o co chodzi... - dodał. Jednak wszyscy troje dobrze wiedzieliśmy – ta cała sytuacja wcale nie wyglądała na przypadek. Miałem tylko nadzieję, że się mylimy.
Wszyscy w końcu usiedliśmy do wielkiego stołu w jadalni. Trzeba przyznać, że mama naszej przyjaciółki była naprawdę świetną kucharką.
Zastanawiałem się podczas posiłku jak to wszystko przeżyły sześciolatki. Zdawały się być wesołe i beztroskie – jak zawsze zresztą. Chyba po prostu nie dotarło do nich to, co się stało. Nie tylko oni zresztą nie przyjęli tego do swojej świadomości... Zaraz przypomniała mi się wczorajsza rozmowa Michelle z Eve.
Siedzieliśmy we czwórkę – ja, Niall i dziewczyny – na tarasie naszego domu i wpatrywaliśmy się w drzewa, otaczające budynek.
   -Czy ja tak właściwie nie powinnam być w szkole? - spytała nagle Eve.
Popatrzyliśmy po sobie z Niall'em zdziwieni. Tylko Michelle zachowała stoicki spokój i odparła cierpliwie, jakby była przyzwyczajona do takich sytuacji:
   -Eve, mamy wakacje...
   -Och.
   -...od ponad miesiąca – dodała szatynka.
   -Och. To może spotkamy się z Cloe?
Teraz wszyscy na chwilę zamarliśmy. Eve dalej wpatrywała się przed siebie, machając nogami.
   -Ona nie żyje, Ev – padło w końcu z ust Chelly, ciągle tym samym tonem, wyjątkowo cierpliwego terapeuty.
   -Naprawdę?
   -Tak. Od niespełna tygodnia.
   -Niemożliwe. Przecież dziś rano Liam mówił, że pojadą razem do ciebie – odparła blondynka.
   -Nie, Eve. To było w dzień ich śmierci.
Dziewczyna na chwilę spuściła wzrok. Zmarszczyła nagle brwi i podniosła głowę, po czym tonem tak szczerze zdziwionym, że aż przerażającym spytała:
   -Śmierci? Ojej, ktoś umarł?
Mniej więcej tak wyglądały ostatnio rozmowy z Eve. Po prostu nie
dopuszczała całego tego zdarzenia do swojej świadomości. Trzeba przyznać, że było to trochę przerażające – nawet jak na nią.
Przecież już na pierwszy rzut oka było widać, że coś jest z nią nie tak, ale chłopaki zawsze zaprzeczali jej dziwnym zachowaniom i zbywali mnie zwykłym: ,,Może miała zły dzień...? Może jest po prostu przemęczona...? Nie wyciągaj pochopnych wniosków Louis...”
Czy naprawdę tylko ja widzę takie rzeczy? Czy naprawdę tylko ja mam otwarte oczy...?


Lecieliśmy właśnie samolotem do LA, gdzie za kilka godzin miał odbyć się pogrzeb naszego przyjaciela. Kiedy tylko wystartowaliśmy, niebo spowiły burzowe chmury, a z obłoków polał się deszcz. Nienawidziłem takiej pogody. Naprawdę nie wiem, co dziewczyny widziały fascynującego w takiej ulewie.
Obie zawsze powtarzały, że je uspakaja. Dziwactwo.
Siedziały rząd przed nami. Eve ze słuchawkami na uszach, a Michelle oparła czoło o szybę. Albo mi się zdawało, albo faktycznie płakała.
Przyjrzałem się ledwie zauważalnemu przez siedzenia profilowi blondynki i zaraz pomyślałem o Niall'u. Ich relacja doprawdy była dziwna.
   -Powinieneś jej powiedzieć – szepnąłem, bo blondyn akurat siedział obok mnie i także wpatrywał się za okno, tak jak Chelly.
   -Co? Komu? O czym? - zaczął gorączkowo mrugać, jakby dopiero obudził się ze snu. Wskazałem palcem Hutson.
   -O tym, co czujesz.
Niall zarumienił się i skrzyżował ręce na piersi.
   -Przecież nie ma o czym mówić – odparł. Spojrzałem na niego z
uśmiechem. Chyba zrozumiał moją kpiącą minę, bo zaraz potem westchnął i w końcu wykrztusił z siebie: - Przecież ona już wie. Trudno się nie domyślić, kiedy zachowuję się przy niej jak skończony pajac. Ślepy by zauważył jak przy niej wariuję – dodał już szeptem.
Wzruszyłem tylko ramionami. Naprawdę nie chciałem mu teraz uświadamiać, że ona chyba naprawdę jest nie do końca poskładana jak trzeba i że nie widzi, bądź po prostu widzieć nie chce, że ktoś darzy ją takim uczuciem.
Wypiera to tak samo, jak śmierć Cloe i Liam'a.
   -Musisz jej powiedzieć wprost, bo pewnego dnia może być za późno...
   -Co masz na myśli? - zmarszczył brwi w zdumieniu.
   -Czy ktoś zaledwie tydzień temu pomyślałby, że będziemy dzisiaj na dwóch pogrzebach...? Równie dobrze mogło trafić na nią i ty dobrze o tym wiesz. W końcu to ona miała jechać z Liam'em...
   -Nawet tak nie żartuj! - wybuchnął. Chyba naprawdę wstrząsnęło nim to, co powiedziałem.
   -Nie żartuję, Niall. Nie dzisiaj. Mówię po prostu to, co myślę.
   -Więc nawet tak nie myśl! Gdyby coś jej się stało, ja... ja bym chyba...
   -Nie martw się. Żyje praktycznie dzięki tobie. Gdyby nie miała przez ciebie takiego kaca, to nie ona leciałaby dzisiaj z nami – uśmiechnąłem się ironicznie.
Kątem oka zauważyłem, że Niall przetarł dłonią oczy. Czyżby...czyżby płakał?
   -Dlatego musisz jej w końcu powiedzieć, rozumiesz? Nie możesz ciągnąć tej waszej dziwnej relacji w nieskończoność. Zdaje się, że twoje uczucia widzą wszyscy oprócz niej. Powiedz jej po prostu.
   -Ale... ale kiedy? - spanikował.
   -Jak najszybciej.
   -To znaczy...? Mam iść teraz do niej i w samolocie wyznać jej miłość?
Pominąłem kąśliwą uwagę, która właśnie zrodziła się w mojej głowie, że to całkiem romantyczna sceneria.
   -Nie. Musisz poczekać aż ogarnie, co się wokół niej dzieje. Musisz poczekać, aż oprzytomnieje. Aż wróci – dodałem. Miałem wrażenie, że zrozumiał o co mi chodziło z tym ostatnim. Hutson nie wydawała się żyć wśród nas.


Dwa pogrzeby w jednym dniu. Może bym to jakoś przetrwał, gdyby nie fakt, że są to pogrzeby moich przyjaciół.
   -Liam był świetnym przyjacielem, zawsze zastępował nam rodziców, szczególnie po przeprowadzce - powiedział Niall, patrząc tępo przed siebie tak, jak zaledwie kilka godzin temu Michelle. Naprawdę moim zdaniem przemowy na pogrzebach to durny zwyczaj... - Wiem, że dla wszystkich tu obecnych strata tak wielka jest bolesna, ale też proszę zrozumieć mnie i moich przyjaciół, którzy stracili dwoje wielkich i kochających ludzi. Spoczywaj w spokoju bracie -zakończył i usiadł obok zamyślonej Ev i ją przytulił. Dziewczyna bez słowa wtuliła się w blondyna i zaczęła coś do niego mówić, jednak tylko chłopak mógł to usłyszeć.

Tak, jak rodzice Cloe namówili nas na wspólny obiad, tak rodzice Liam'a zaprosili nas na kolację. Oczywiście nie odmówiliśmy.
Droga do domu naszego przyjaciela ciągnęła się w nieskończoność. Mijałem autem wszystkie budynki, poustawiane obok siebie, w które tępo wpatrywała się Eve.
   -Pięknie tu - powiedziała w końcu, tym razem przyglądając się mi. - Co my tu robimy?
   -Eve, przed chwilą byliśmy na pogrzebie - wyjaśnił jej Niall, chwytając ją za ramię.
   -Ciekawe kiedy ja umrę... - bardziej stwierdziła, niż spytała, odwracając się do Horan'a.
   -Na pewno nie tak szybko jak Liam i Cloe – odpowiedział, patrząc w oczy dziewczyny. - Dożyjesz spokojnej starości z osobą, którą kochasz całym sercem.
   -To było piękne.. - powiedziała i pocałowała Irlandczyka w usta. - Jesteś kochany. Będę o ciebie zazdrosna, jeśli znajdziesz sobie dziewczynę.
   -Nie będziesz musiała - powiedziałem cicho, skręcając na podjazd domu państwa Payne.

   -Liam chciał przyjechać z Cloe do nas - powiedziała z uśmiechem na twarzy Amie - mama szatyna.
   -Mieli przyjechać jutro - szepnęła mi na ucho Ruth – siostra Liam'a. Pokiwałem głową i dalej wsłuchiwałem się w opowieści o Liam'ie.
Po dłuższej chwili wszyscy skończyli posiłek. Michelle, Ruth i Nicole pomogły posprzątać, a ja wyszedłem na taras odetchnąć świeżym powietrzem. Usiadłem na hamaku, na którym zawsze leżeliśmy z chłopakami (hamak był naprawdę wielki), gdy któryś z nas miał problem. Wyciągnąłem papierosa i odpaliłem go, wpatrując się w panoramę L.A. Liam miał z nas wszystkich najlepszy widok... Przyprowadziłem tutaj kiedyś Liv (moją byłą dziewczynę, przez którą tak właściwie musieliśmy się przeprowadzać) na naszą pierwszą randkę. Oczywiście nie powiedziałem o tym prędzej ani Liam'owi, ani jego rodzicom, więc było ciekawie.
Na wspomnienie tej historii zacząłem się śmiać.
   -Myślisz, że Niall ma dziewczynę? - usłyszałem za sobą pytanie. Gwałtownie odwróciłem się, jednak mogłem przewidzieć kto to był.
   -Czemu pytasz, Ev?
   -Nie wiem... - odpowiedziała siadając obok mnie. - Palisz?
   -Odpowiem ci, jeśli ty odpowiesz mi na inne pytanie.
Kiwnęła głową, zgadzając się na taki układ.
   -Bierzesz jakieś leki? Jak tak, to od kiedy? - zapytałem, patrząc na nią.
   -Tak... - odpowiedziała po namyśle. - Od tygodnia.
   -Jakie? - zadałem kolejne pytanie, z nadzieją na odpowiedź. 

   -Nie wiem dokładnie, ale chyba...
   -Depresanty?

   -Palisz? - spytała, więc nie ciągnąłem tego dalej.
   -Tylko czasami, przy takich okazjach - gorzko się zaśmiałem. - Chcesz spróbować?
Pokręciła przecząco głową, którą oparła o moje ramię. Po chwili zgasiłem resztę papierosa i ją przytuliłem. Ev zaczynała być dla mnie jak kolejna siostra.
   -Myślisz, że Niall mnie kocha? -zapytała. Zdumiony spojrzałem na nią, jednak po chwili odpowiedziałem:
   -Bardziej niż Nando's – zaśmiałem się.

Dziewczyna mocniej się we mnie wtuliła, a ja zacząłem się zastanawiać, co jeszcze nam wszystkim się przydarzy...






Jak pewnie ktoś z Was już zauważył, praktycznie w każdym komentarzu pod poprzednim rozdziałem pojawiły się słowa 'mam nadzieję, że to tylko sen...' i tym podobne. Pozwoliłyśmy to sobie zapożyczyć, co widać już w pierwszych linijkach rozdziału :)
Mamy nadzieję, że pomimo śmierci dwojga głównych bohaterów (nie macie nam tego za złe, prawda...?), rozdział się Wam podoba.
Powiemy tyle, że już w następnej notce zacznie się trochę komplikować... Zachęcamy nadal do zadawania pytań zarówno tutaj, jak i na naszych ask'ach (zakładka 'O autorkach').
Mamy nadzieję, że rozdział z perspektywy kolejnego z chłopaków Was nie zawiódł :) Piszcie, co Wam się podoba, co nie. Każdą uwagę weźmiemy sobie do serca, bo to, co mówicie jest dla nas niezmiernie ważne :) Bez Was nie byłoby tego bloga ♥
Przepraszam, że znowu taka długa notka ;/
Pozdrawiamy i życzymy miłej lektury.
W imieniu swoim i Ev
Chelly