Z
perspektywy Eve
Siedziałam
obok Niall'a na posterunku policji. Po chwili z gabinetu wyszli
Michelle, Louis i
rodzice Cloe. Mieli dziwne miny. Dziewczyna
podeszła do mnie i chwyciła mnie za rękę.
-Co
mówili? - spytał Niall. Michelle odwróciła wzrok. Spojrzałam na
rodziców Cloe. Oboje mieli łzy w oczach. Powiedzieli coś cicho do
mojej przyjaciółki i odeszli. Patrzyłam jeszcze przez chwilę za
nimi. Później przeniosłam wzrok na Louis'a. Jego twarz była bez
wyrazu tak, jak zawsze. Zaczynałam bać się, że coś stało się
Cloe i Liam'owi. Nie przeżyłabym tego.
-Twierdzą,
że ten wypadek nie jest przypadkowy... – westchnął w końcu Lou.
-Czyli...?
- dopytywał Niall.
-Wygląda
na to, że ktoś uderzył w nich z zamierzeniem... - wtrąciła
Chelly, zanim Lou zdążył cokolwiek powiedzieć. Dziewczyna
spojrzała prosto w oczy przerażonego Niall'a. - Zostali
zamordowani.
…
Uwielbiałam
tańczyć i wygłupiać się na parkiecie, na którym przeważnie
było dużo ludzi, więc i tak nikt nie zauważyłby tego co robię.
Odchyliłam głowę w tył i zaczęłam kręcić się wokół własnej
osi, śmiejąc się przy tym. Zawsze tak robiłam, gdy byłam
szczęśliwa lub chciałam o czymś zapomnieć. Lubiłam ten stan
niepewności, który towarzyszył przy wirowaniu świata jak już się
zatrzymałam.
-Co
ty robisz? - usłyszałam pytanie i poczułam dotyk rąk które
spoczęły na moich biodrach.
-Myślisz,
że Cloe była ze mnie dumna? - zapytałam Niall'a, odwracając się
w jego
-Nie
psujmy sobie wieczoru – odpowiedział, głaszcząc mój policzek
kciukiem.
-Oni
byli piękni... - stwierdziłam, a po chwili pocałowałam chłopaka
w skroń. - Byli piękną parą. Kocham ich.
-Ja
też ich kochałem, Ev – odpowiedział, przytulając się do mnie i
zaczynając się kołysać w rytm muzyki.
-Nie
Niall, ja ich dalej kocham - szepnęłam na tyle głośno, by mógł
usłyszeć.
-Przecież
ich już nie ma! Eve, musisz w końcu przyznać przed samą sobą, że
oni nie żyją!!! - zaczął krzyczeć, potrząsając mną. - Ani
Liam ani Cloe już nie wrócą!
Patrzyłam
na niego przez dłuższą chwilę lekko przerażonym wzrokiem, jednak
uśmiechnęłam się blado i powiedziałam:
-Przecież
oni nadal żyją.
Horan
tylko zrobił krok do przodu tak, by jego twarz znalazła się przy
moim uchu.
-Czasem
naprawdę mi ciebie żal, Hutson - powiedział i odwrócił się
wychodząc z klubu. Długo nie myśląc, zrobiłam to samo.
Gdy
stałam już na jednej z wielu ulic Nowego Jorku, postanowiłam nie
iść w stronę drogi, która prowadziła do mojego domu. Bez namysłu
ruszyłam w stronę jednej z najbezpieczniejszych dzielnic w tym
mieście. Nie byłam w tamtej okolicy od dwóch tygodni.
Tęskniłam
za tamtym domem, za tamtą atmosferą. Tam zawsze czułam się jakbym
była w moim starym miejscu zamieszkania, tam zawsze chociaż
mentalnie mogłam przenieść się do Londynu, tam mogłam
przypomnieć sobie jak wyglądał mój tata, jak wyglądało moje
dzieciństwo, które w krótkim czasie się skończyło. Uwielbiałam
nadopiekuńczość pani Farenhall i jej męża, zawsze śmieszyły
mnie małe bliźniaki krzątające się pod nogami. Zawsze czekałam
na piątkowe obiady odbywające się u Cloe.
Rozmyślałabym
pewnie jeszcze długo, gdyby ktoś nie szturchnął mnie ramieniem.
-Przepraszam
- powiedziałam odruchowo, nie zwracając uwagi na przechodnia.
-Nic
się nie stało - odpowiedział, a ja ruszyłam dalej. Jednak
samotność nie była mi dana na długo. - Gdzie idziesz? -zapytał
nieznajomy, idąc obok mnie.
-Przed
siebie – odpowiedziałam, naciągając kaptur na głowę - Sama -
dodałam trochę ostrzej, nie patrząc na mojego ,,towarzysza''.
Przez
około pięć minut szliśmy w ciszy. Głęboko miałam wielką
nadzieję, że chłopak się w końcu odczepi. Jednak się pomyliłam.
Gdy
mijaliśmy kolejny zaułek, obcy nagle chwycił mnie za rękę, mocno
ciągnąc w stronę ciemnej uliczki. Zostałam popchnięta tak mocno,
że z hukiem upadłam na kontener ze śmieciami. Poczułam kujący
ból w żebrach. Byłam tak zdezorientowana i pijana, że jedyne co
byłam w stanie zrobić, to stać w miejscu.
Zakapturzona
postać, która wcześniej szła za mną, teraz podeszła do mnie
szybkim krokiem. Cofnęłam się odruchowo, bez sensu jednak, bo na
plecach poczułam chłód muru, do którego właśnie zostałam
przyparta. Nie byłam w stanie nawet krzyczeć.
Promile
w mojej krwi i przerażenie skutecznie zablokowały mi gardło.
Zimne
dłonie zacisnęły się na mojej szyi z mocą imadła. Moje gardło
zaczęło rzęzić w desperackim poszukiwaniu nagle odebranego
powietrza.
Normalnie
nie byłabym w stanie nawet racjonalnie myśleć, ale w tym wypadku
instynkt samozachowawczy przejął inicjatywę. Zaczęłam szarpać
się niemiłosiernie, mając nadzieję, że zdołam ucie dłoniom,
które zdawały się być w stanie zmiażdżyć moje gardło.
Chwyciłam za ręce napastnika, ale moje własne dłonie w porównaniu
do jego były takie... kruche. Bezbronne.
Ręce
zacieśniały swój uścisk. Powoli zaczynałam tracić siły. Nie
dawałam rady już się szarpać. Zrobiło mi się słabo. Zamglone
oczy widziały już tylko jedną rzecz: na przedramieniu chłopak
wytatuowane miał węża, który w śmiertelnym ucisku miażdżył
czaszkę. Mój upity, a zarazem powoli pozbawiony już tlenu umysł
uroił sobie, że wąż śmieje mi się prosto w twarz. Śmieje się
z mojej nieudolności, z tego jaka jestem słaba i bezbronna. Jednak
nie spodziewałam się tego, co miałam właśnie usłyszeć:
-O
ciebie... - wyszeptał ochrypły głos. - Od początku chodziło o
ciebie...
Palce
zacisnęły się jeszcze mocniej na moim gardle o ile to w ogóle
było możliwe.
,,To
koniec” - pomyślałam.
Jednak
w tej samej chwili naszych uszu dobiegł krzyk. W jednej chwili
nieznajomy puścił mnie i ile sił w nogach popędził przed siebie.
Upadłam,
jakby do tej pory trzymał mnie tylko uścisk na szyi.
Płuca
boleśnie przypomniały o swoim istnieniu, kiedy dotarł do nich
tlen. Ból był chyba jeszcze gorszy, niż przedtem. Gdyby ktoś
określiłby mój oddech jako spazmatyczny, byłoby to niedomówienie.
Ja rzęziłam i wyłam jak parowóz. Moje gardło płonęło.
Zwijałam się z bólu na ziemi. Zaledwie chwilę później nade mną
pojawił się jakiś cień. Odsunęłam się odruchowo, jednak nic
się nie stało. Postać mówiła coś do mnie, ale dość długo
trwało zanim krew, szumiąca w uszach ucichła na tyle, abym mogła
usłyszeć słowa.
-Halo?
Wszystko okay? Słyszysz mnie? - głos należał do mężczyzny.
Ukucnął przede mną i wyciągnął w moją stronę rękę, którą
niepewnie ujęłam.
Uświadomiłam
sobie właśnie, że krzyk, który jeszcze zaledwie chwilę temu
słyszałam, musiał wydobyć się właśnie z ust tego mężczyzny.
Pokiwałam
głową, potwierdzając, że słyszę, co do mnie mówi.
-Czy
wszystko okay? Coś cię boli?
Miałam
ochotę powiedzieć, że boli mnie każda komórka mojego ciała, ale
zamiast tego pokiwałam tylko przecząco głową i wzięłam głęboki
oddech, chcąc wypróbować czy tlen w płucach dalej pali je żywcem.
Już było trochę lepiej.
-Jak
się nazywasz? - spytał, pomagając mi stanąć o własnych siłach.
-Eve
– wychrypiałam.
-Odwiozę
cię do domu, Eve.
-Dziękuję
– to było jedyne, co mogłam mu tak właściwie w tym momencie
powiedzieć. Kiedy siedziałam już w jego wozie, zorientowałam się
dopiero, że w tym całym szoku podałam mu adres Michelle.
Spojrzałam tępo za okno auta. Dopiero teraz chyba to, co się stało
zaczęło do mnie docierać.
Łzy
pociekły mi po policzkach.
-Na
pewno czujesz się dobrze? - spytał chłopak, którego rysy były
ledwie dostrzegalne w nikłym świetle reflektorów samochodu. Był
wysoki i dobrze zbudowany. Miał krótkie, brązowe włosy, starannie
wygolone po bokach. W odpowiedzi na jego pytanie pokiwałam jedynie
głową.
-Nieźle
się wystraszyłem, kiedy zobaczyłem co się dzieje... Znałaś tego
gościa?
-Nie.
To znaczy... tak sądzę.
-Tak
właściwie, to nazywam się James – powiedział cicho, jakby
przypominając sobie o tym.
-A więc dziękuję
ci, James.
-Nie
ma za co... - mruknął, chyba trochę zawstydzony.
Nim
się obejrzałam, już dojeżdżaliśmy do domu Michelle. Chwyciłam
za klamkę drzwi auta, kiedy zobaczyłam, że chłopak robi to samo.
-Muszę
upewnić się, że jesteś bezpieczna – wyjaśnił.
Podeszliśmy
pod drzwi. Słyszałam jakieś głosy, ale były na tyle
przytłumione, że nic nie szło zrozumieć. Otworzyła nam Michelle,
ubrana w obdarte jeansy i koszulę. Zmarszczyła brwi w zdziwieniu.
-Ja
tylko chciałem ją bezpiecznie odstawić – wytłumaczył James i
obrócił się na pięcie. Zdążyłam jednak chwycić go za ramię.
Łzy nadal płynęły mi z oczu.
-Dziękuję
– szepnęłam. Kiwnął głową z uśmiechem i zniknął w aucie,
które już za chwilę pędziło za rogiem ulicy.
Przyjaciółka
wpuściła mnie do środka.
-Mój
Boże, co ci się stało?! - krzyknęła, kiedy światło lampy w
korytarzy ukazało moje łzy i ślady na szyi. Dziewczyna przytuliła
mnie mocno tak, jakby chciała upewnić się, że nikt mnie już nie
zabierze z jej ramion. Odsunęła się ode mnie i spojrzała jeszcze
raz na szyję. Miałam nadzieję, że nie prezentowało się to tak,
jak bręgi wisielca. Usłyszałam jakiś rumor na schodach.
Spojrzałam w tamtą stronę, ale nikogo tam nie było. Moja głowa
już zaczynała mi płatać figle. Miałam trudności z
przypomnieniem sobie jakiegokolwiek szczegółu z całego zdarzenia.
-Ten
chłopak...
-Co
się stało? Zrobił ci coś? Jesteś cała? - zaczęła panikować.
-Nic
mi nie zrobił – odparłam, uspokajająco – Gdyby nie on,
mielibyście pewnie kolejny pogrzeb... - westchnęłam. Dookoła mnie
zaczęły zbierać się cienie, ale jak na razie starałam się po
prostu nie zwracać na nie uwagi. Bo to właśnie jest ostatnio mój
sposób na przetrwanie. Ignorować to, co sprawia problemy.
Na początku chciałam przeprosić za to, że dość długo rozdział nie był dodany, ale szkoła jednak zabiera nam wiele czasu ;/ No i za to, że jest krótki (bynajmniej w porównaniu do poprzednich), ale postaramy się to nadrobić w następnym, jeśli chcecie :) No i trochę mało zdjęć tutaj wyszło ;/ Ale poprawimy się, obiecujemy :)
Jak zwykle zapraszamy do komentowania i zadawania pytań bohaterom.
Jeśli macie ochotę, możecie także zajrzeć na nasze ask'i :)
Rozdział dedykowany mojemu koszykarzowi Nadii ♥
Jednak podziękować chciałam Wam wszystkim za to, że jesteście i czytacie :)
Przepraszam za błędy, wybaczcie - jest już dość późno i ledwie patrzę na oczy.
A więc pozdrawiam i do następnego 'napisania' ♥
A więc pozdrawiam i do następnego 'napisania' ♥
W imieniu swoim i Ev
Chelly